Ciemne sprawy

Data:
Ocena recenzenta: 2/10

Po kwadransie projekcji pierwsi zniecierpliwieni widzowie wygodniej moszczą się w fotelach. W połowie filmu rozpoczynają się peregrynacje ku wyjściu. Im bliżej finału, tym więcej pomruków niezadowolenia, ziewnięć, rozbłyskujących ekranów smartfonów. Atmosfera wyczekiwania na napisy końcowe.


Pierwszy film pełnometrażowy zrealizowany w Rwandzie przez rwandyjskiego filmowca jest pod wieloma względami trudny w odbiorze. Decyduje o tym konstrukcja fabuły: podzielonego na akty filmu w filmie, rozbudowana symbolika i niespieszne tempo.

Młody reżyser szuka finansowego wsparcia umożliwiającego mu nakręcenie debiutanckiego filmu. Historii ludzi, którzy nie potrafią otrząsnąć się po ludobójstwie. Przedstawiciel rządowej komisji chętniej przeznaczyłby pieniądze na inspirujący projekt z przesłaniem, najlepiej o zapobieganiu AIDS lub przeciwdziałaniu przemocy domowej. Rozgrzebywanie przeszłości nie służy idei pojednania narodowego. Zwłaszcza, że reżyserska wizja Balthazara zapowiada wyjątkowo mroczny obraz z pogranicza snu i rzeczywistości. Zdjęcia do „Cyklu karalucha” ruszają mimo braku dofinansowania i widma rychłego bankructwa.

Po pierwszych próbnych scenach reżyser przenosi widza w świat kręconego filmu: opowieści o pogrążaniu się w szaleństwie. Owładnięty obłędem umysł zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym ludobójcy odtwarza sytuacje sprzed lat. Słyszy głos prezenterki radiowej wzywający do wytępienia karaluchów - Tutsich. Ktoś niezidentyfikowany karmi go, poi lokalnym piwem Primusem. Czyjeś dłonie podają środki odurzające, maczetę. Klaszczą w nagrodę za gwałt. Pomagają uciec. Szalony zbrodniarz miota inwektywami w kierunku budzącego pogardę karalucha - owada. Trwająca kilkanaście minut sekwencja to zlepek metafor i aluzji. Bez znajomości najnowszej historii Rwandy zrozumienie obrazu wydaje się niemożliwe.

Rozsądek opuścił też osierocone rodzeństwo dwudziestokilkulatków Justine i Yvana. Przeszłość powraca w okrutnych obrazach, wycofaniu, obezwładniającym lęku. Jedno drugiemu nie ułatwia powrotu do psychicznej równowagi. Miejsca i przedmioty wywołują z pamięci sceny gwałtu i przemocy. Kolejne dni nie przynoszą poprawy. Życie w stanie permanentnej paranoi sprawia psychiczny i fizyczny ból. Wlecze się niemiłosiernie i bezsensownie nie tylko dla bohaterów, ale i dla widza.

Brak akcji nuży. Irytują rozciągnięte w nieskończoność puste treściowo sceny, powtarzalność i przewidywalność. Trzy tworzące film opowieści są między sobą luźno powiązane. Lepiej sprawdziłyby się jako krótkometrażówki. Po seansie powracają pojedyncze, obezwładniające emocjonalnie sceny, które podczas projekcji uległy rozmyciu przez dłużyzny i miałką całość. W pamięci pozostają też słowa wiersza, którym zwykle milczący Yvan wyraża Justine wszystko, co trawi go od środka, a czego w codziennej rozmowie nie sposób wyrazić. Obraz dla pasjonatów, zwłaszcza tych, którym odpowiadała stylistyka pokazywanego w Polsce w ramach ubiegłorocznych Nowych Horyzontów „Dnia, w którym Bóg odszedł” Philippe’a Vana Leeuwa.

Film zaprezentowany został w Konkursie Międzynarodowym 27. Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Recenzja opublikowana również na moim blogu: http://afrykanskapasja.blogspot.com/